Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

te dłonie kładę ci na czole, aby usunąć z niego zmarszczki złe i chmurne! Uśmiechnij się!
— I do czego ja się mam tak ciągle uśmiechać? Do sera? — zirytował się Popiołka.
— Nareszcie zaczynasz mówić po swojemu, mój niedźwiedziu! — roześmiała się. — Do mnie się uśmiechnij, bo teraz pokażę ci się, jaką jestem. Oto, widzisz, człowiek rzadko kiedy może pokazać się takim, jakim jest... Nie zna się! Może parę dni w roku jest sobą, a może tylko raz na całe życie! Lecz wtenczas odpychać go nie trzeba. A dziś — dziś ja jestem małą dziewczynką, biedną, głupią, och, jak głupią, próżną i żądną pieszczoty, słodyczy i lalek. Lalkę chciałabym mieć!...
— I włosy — byś jej zaraz powyrywała!
— Może być — potem! Jeśliby mnie życie odepchneło, jeśliby nie przyszedł ktoś, ktoby utrwalił ten migocący we mnie promień słoneczny... Bo taka krzywda się mści... Ale dziś niema we mnie nic, prócz jasności i dobroci... Ada, mój Ada, napijmy się jeszcze tego ognia płynnego...
Mówiła, jakby zawstydzona.
— Od rana myślałam o tobie, tak ciepło, tak szczerze... Chciałam cię czemś ucieszyć, chciałam ci coś dać! I oto — popatrz, co kupiłam!
Pełnym wdzięku ruchem uniosła trochę suknię, pokazując nóżki obciągnięte w jedwabne pończochy.
— Widzisz jakie piękne! Ciemno-purpurowe a mienią się złotem... Przypatrz się!...
Usiadła na fotelu napoprzek i przerzuciła nogi przez poręcz.