Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

marzył i myśleć nawet nie chciał od chwili, kiedy podczas jednej z takich podróży widział, jak straż kolejowa rozstrzelać chciała „burżuja“, domagającego się lekkomyślnie światła w wagonie. Z uśmiechem przypomniał sobie, jak stosunkowo jeszcze niedawno temu jechał tędy za tanie pieniądze pierwszą klasą pośpiesznego pociągu, jak jadł znakomity obiad w wozie restauracyjnym i jak eleganccy oficerowie flirtowali z rozkapryszonemi, uperfumowanemi damami w zacisznych, miłych „coupées“, mile oświetlonych elektrycznemi lampkami, przystrojonemi we wzorzyste, różnobarwne abażury.
— No i cóż? — myślał. — Było i niema i obejdzie się. Zato jest co innego. A co stanowi istotę życia? Któż wie? Bez wielu rzeczy można się obejść. Naprzykład: Można sprzedać wolność za wygody, lub wygodami okupić wolność, a w gruncie rzeczy tak w pierwszym jak i w drugim wypadku jest niewygodnie. Ale jak prędko oni to potrafili zniszczyć i jak gruntownie! Jasna rzecz. Przyroda bez regulatora inteligencji dąży do chaosu.
Na którejś stacji pociąg stał rozpaczliwie długo. Nudno było niesłychanie. Szczęśliwcy, którzy jako tako mogli wyciągnąć się lub zahaczyć o coś swe ciało, spali i drzemali. Inni stali, wzdychając zcicha. Ten i ów palił bezprzykładnie smrodliwego papierosa.
— A ty skąd jedziesz, towarzyszu? — pytał jakiś szept.
— Z rumuńskiej niewoli, z Kiszyniowa.
— Isz ty! — zdziwił się szept. — Z rumuńskiej niewoli? A czyż my z Rumunją wojujemy?
— Skąd mnie wiedzieć? Ja wiem tylko, że cały nasz artyleryjski pułk wzięli Rumuni do niewoli.