Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzące pustemi ulicami miast wymarłych, świątynie, w których uwięzione wizerunki zdetronizowanych bogów czernieją w ciemnościach i służą za gniazda jaszczurkom. Cichy szelest starych wężów, pełzających po przybytkach minionej świetności. Cisza na świecie, należącym do niezwyciężonego Zdobywcy, który oto na ołtarzach najwyższej góry w łunie zachodu sam sobie składa objatę z rękami, owiniętemi w dymiące trzewia ofiary... Pieśni, dzwonki i bębenki nagich, smagłych kobiet, w tańcu wirujących dokoła niego — i wielka, świetna gwiazda błękitna, drżąca migotliwie nad czarnemi grzbietami gór...
Popiołka wziął od niej szklankę z rumem, wypił, zapalił papierosa, a zlekka odsunąwszy Agnes dłonią od siebie, zapytał szyderczo:
— Jakież to nowe świństwo ubierasz w tak wyszukane klejnoty?
Młoda kobieta spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem.
— Literatura! Znowu literatura, ty, nasienie szatańskie, wiecznie kuszące cieniami, wiecznie zwodzące! Gwiazda nad grzbietami gór. — Lucyferyzm, wasz znak kabalistyczny przeciw gwieździe krzyża... Banalne! Banalne! Pokłoń mi się, a dam ci panowanie nad światem! Co za demoniczna poza! Szarlatany, czciciele szatana, oszusty do kupy razem ze swoim głupkowatym Trockim i jego gwiazdą czerwoną!
Zaciągnął się kilka razy papierosem.
— Daj mi, Agnes, jeszcze wódki! — rzekł szorstko. Oto, widzisz, z czem ci najlepiej, najbardziej do twarzy — ty, córko szynkarzy świata.