Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pewnego poranka przedpołudniem, kiedy jeszcze prawie nikogo nie było w ogródku, przyszła panna Cesia, owa panienka z błękitnemi, uciekającemi wgłąb oczami. Nie zauważywszy Uzbeckiego, a może pragnąc być sama, usiadła pod murem przy stoliku w miejscu słońcem oświetlonem. Uzbecki, który od pierwszego spotknia kilkakrotnie już w ogródku ją widział, pierwszy raz postanowił dokładniej się jej przyjrzeć. Dotychczas właściwie nie wiedział dobrze jak panna Cesia wygląda, miał tylko ogólne wrażenie, którego nie analizował.
Panienka była drobna, niepozorna, zwłaszcza w gładkim bez żadnych ozdób ciemno-brunatnym płaszczu, przypominającym habit mniszki. Ruchy miała harmonijne, ale powolne i ociężałe, chód drobny, lekki. Z pod modnego kapelusika w kształcie hełmu patrzyła twarz jasna, biała, ułożona w nieruchomą, uprzejmie uśmiechniętą, martwą maskę. Oczy świeciły jakby przykręconym płomykiem lampki. Napozór twarz ta młoda i dziewczęca była spokojna i pogodna, tylko usta, wąskie trochę, ale ładne i czerwone, bolesną jakąś linją mówiły o ukrytem cierpieniu, które skaziło ich kształt, czyniąc je podobne do krwawej rany. Panienka siedziała chwilę zamyślona, snać rozkoszując się ciepłem słonecznem. Była widać anemiczna, ponieważ mimo upału miała na sobie płaszcz. Ale po jakimś czasie żar słoneczny widocznie ją rozgrzał, bo zsunęła swój habit brunatny z ramienia i zdjąwszy kapelusz, położyła go obok siebie na krzesełku.
W słońcu błysnęła roztrzepana złoto-popielata czuprynka, niby aureola okalająca małą kształtną główkę. Krótkie rękawki bluzki nie przykrywały ramion młodych, pięknie zarysowanych miękką, delikatną linją, pełnych i białych, o dłoniach drobnych a trzepocących w powietrzu jak niespokojne duże mo-