Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jąc, wrzeszcząc i łając niewybrednemi słowy cichą i poczciwa kucharkę, Józefową, która zamiast odpowiedzi tylko ręce i oczy załzawione błagalnie ku niebu wznosiła. Pozatem mieszkanie było nieprzyjemne i mało mieszkalne, ponieważ okupowały je stare, nienadające się już do użytku sprzęty i obrazy, potrzebom ani zwyczajom nowych ludzi nie odpowiadające, a krępujące ich zesztywniałą martwotą przestarzałej formy. Z temi sprzętami nie można już było ani rozmówić się, ani żyć. Były one jak starzy, zamknięci w sobie ludzie, których nowe życie już nie obchodzi i którzy nowych ludzi zrozumieć nie umieją i nie chcą. Fotele, szafy, lustra, kanapy zdawały się mówić: Róbcie sobie, co chcecie, zabronić wam nie możemy, ale mamy na to wszystko swój własny pogląd, od którego nie odstąpimy, a kiedy tak patrzymy na was, myślimy sobie — et!
Wszystkie te niewygody i przykre strony mieszkania wynagradzał Uzbeckiemu widok z okna, wychodzącego na dworzec odjazdowy. Z okna tego widać było długi, równy pas domów ulicy Chmielnej, za niemi napół przezroczyste sylwetki kopuł jakiegoś kościoła, na prawo szary masyw wysokiego domu z tępą ściętą wieżą. Był to jakoby prawy brzeg koryta, którego środkiem płynęło za drewnianem ogrodzeniem trzynaście torów odjazdowego dworca, buchającego wciąż dymami lokomotyw, szczękiem zderzających się buforów i jękliwem pogwizdywaniem.
Uzbecki godzinami nieraz przyglądał się zajeżdżającym lub odjeżdżającym pociągom, małym, jak mrówki, pasażerom i niosącym za nimi rzeczy, tragarzom. Zdaleka po lekkich, swobodnych ruchach poznawał kobiety w świecących kapelusikach i lśniących, krótkich, lekkich sukienkach. Szły krokiem żywym, jakby gimnastycznym, lekko ruszając