Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Szkatułka z czerwonej laki.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bywałem, droga pani, nieraz na wywiadach głębiej i dalej, niż pani przypuszcza... I nieraz zdarzało mi się, że jako żebrak i włóczęga przysiadałem się do ludzi, którzy na rogach ulic, śpiewając stare, bardzo stare pieśni, i opowiadając sobie bajki z „Tysiąca i jednej nocy“ wróżyli ludziom szczęście i nieszczęście: I pamiętam doskonale, jak woda w rurkach burczy... I dobrze znam te chłodne turkestańskie noce... Jak dno szkatułki z czarnej laki... takie niesłychanie ciemne a połyskliwe zarazem i spokojne, że w niem tylko oczy, tylko oczy odbić się mogą...
— Pan znał to dno? Pan widział jak jest czarne?
— Wiem, że jest niezgłębione.
Dźwignął się i wstał.
— Dokąd pan idzie? — spytała.
— Chciałbym poznać twórcę szkatułki z czerwonej laki — odparł Burkan, zapalając fajkę. — Tak, czy inaczej, pójdę na Wschód.
Przez chwilę panowała cisza.
Wrócił Uzbecki.
— Zatem od jutra idę znowu do szeregu — rzekł, śmiejąc się. — Co mam dla ciebie zdobyć? Powiedz tylko. Człowiek może wszystko. Ty, z temi kłosami żyta nad oczami. — To rzekłszy, obie ręce podniósł na wysokość skroni i zlekka skłonił się żonie, zaś Burkan, ujrzawszy człowieka siedzącego na kobiercu z dłońmi podniesionemi ku półksiężycowi, szepnął sobie w duszy:
— Bóg jest jeden!
I odszedł, mrucząc pod wąsem:
— Kismet!
Poczem warknął i sarknął.
— Blondynka z kabały! Nie mówiłem?