Strona:Jerzy Bandrowski - Szkarłatna róża.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zysków i tradycja. A teraz łączy ich strach. Bo oto na statku wybuchła jakaś zaraźliwa choroba. Ludzie zaczęli umierać jak muchy. Po kilka trupów dziennie wrzucano w morze. Nie wiedziano, co to za choroba, ale najprawdopodobniej była to znowu dyzenteria. Powtórzyła się znana już historia: Męciński musiał się z misjonarza zamienić w lekarza. Niejednego wyleczył, jako że miał już w tych chorobach pewne doświadczenie. Nie napróżno wędrował z takim szpitalem sto dni po Atlantyku. Ale jezuity, kierownika swej wyprawy, uratować nie mógł. Wódz wyprawy umarł.
Morze stawało się coraz piękniejsze. Niebo nocami skrzyło od gwiazd. Było bardzo ciepło! Świat cały skąpany był w świetle słonecznym. Ale ludzie marli i marli, i z każdym dniem coraz więcej miejsca było na okręcie.
Cudem z tego piekła Męciński wyszedł żywy. Bo niedość, że mógł umrzeć na ową epidemię. Na statku nastąpił wybuch prochów. Męciński wraz z całą załogą omal że nie wyleciał w powietrze. To jest swoją drogą okropne, jak ówcześni biografowie lekceważyli sobie szczegóły! Nie wiemy, ani dlaczego nastąpił ten wybuch prochu, ani w jaki sposób załoga wraz ze statkiem została uratowana. Tak samo drugi wypadek Męcińskiego: biografowie piszą, że u wybrzeży Mozambiku Męciński omal nie utonął i tylko cudem został ocalony. Zgoda, ale jakim cu-