Strona:Jerzy Bandrowski - Szkarłatna róża.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieraz stają tak, że uparta i nieustępliwa zima musi ziemię poczerniałą bielić na nowo, co jej psują ciepłe deszcze dziurawiące śniegi, iż wyglądają jak porowate gąbki. Ze słomianych strzech przymarzłe dotychczas śniegi walą się z głuchym łoskotem, a zawzięte mchy, porastające strzechy po każdym deszczu świeżą, szmaragdową zielenią, śmieją się z zimy. Zdawałoby się jednak, że ludzie śpią. Jaki taki tylko wyjdzie przed chatę, rozejrzy się po niebie, podrapie się w czuprynę, poskrobie w plecy i wraca do izby.
Ale od Dzikich Pól, w miarę jak trawa z ziemi wynika, już pojawiają się czambuły tatarskie z zielonymi sztandarami Proroka i znowu rozlegnie się ich wycie i bojowe „ałła!“, i znowu załopoczą skrzydła i proporczyki husarskie, i poleje się krew w obronie chrześcijaństwa. Nie robię nic innego, niż bracia moi! — myśli misjonarz.
A potem przeciska się zwolna przez tłum pasażerów i podąża na przód statku, nad którego kasztelem już powiewają białe skrzydła rozbijających się oń na pianę fal morskich. Ludzie byli smutni: kobiety płakały i modliły się, mężczyźni pocieszali się łykami z manierek, majtkowie, klnąc sprośnie, z trudem chodzili między tobołami, kuframi i skrzyniami pasażerów pokładowych, to strasząc ich okropnościami podróży morskiej, to znów przy-