Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaruta utrzymywał łączność ze światem. Co drugi dzień nad wieczorem zabierał pocztę, wzniósłszy się na wielką wysokość, leciał na zachód. Niewątpliwie słychać było jego motor w ciemnościach, nieraz szukano go projektorami i ostrzeliwano dla zasady, wiedząc zresztą, że się to na nic nie zda. Aby go lotnicy chcieli na tej wysokości w nocy szukać i atakować, nie było nawet mowy.
Nad ranem wyruszały naprzeciw niego dwa lub trzy aparaty z jego eskadry. Czasami, zwłaszcza z początku, lotnicy nieprzyjacielscy rzucali się na nie, ale ciężko za to pokutowali, bo nie mówiąc o tem, że zaczepione aeroplany same musiały dobrze kąsać, niespodziewanie, jak jastrząb, spadał zgóry Zaruta, który zawsze umiał przeważyć szalę zwycięstwa. Tak pilot przywoził do miasta rozkazy, pocztę, dzienniki i wiadomości.
Kiedyindziej znów wylatywał sam. Nie kryjąc się, ślepy i głuchy na szrapnele, których białe dymki ukazywały się bliżej czy dalej koło jego jednopłaszczyznowca, latał po niebie jakby dla własnej, osobistej przyjemności, jak gdyby znudziło mu się siedzieć w zamkniętem mieście. Latał pięknie, nieledwie popisując się swą zręcznością i robiąc różne, ozdobne ewolucje. Zdawał się być tak przejęty tym swoim „sportem“, że chyba nie istniały dla niego pozycje nieprzyjacielskie. Krążąc tak i wywracając nieraz kozły w powietrzu, nagle błyskawicznie skośno spadał z chmur, pojawiał się czy to nad zamaskowaną baterją, czy nad składem amunicji, czy nad maszerującą kolumną piechoty, pewną, że jej nikt