większego wzlotu. Wierzyła mu i nie wierzyła. Nie wątpiła, że wzlecieć zechce, była jednakże pewna, iż mu na to nie pozwolą. — Jakże to on, Marjan, może ni stąd ni zowąd latać? To jest niemożliwe, na to trzeba Santos Dumonta albo któregoś z tych znanych, ale żeby on, Marjan, latał... Więc bez większego zainteresowania i bez żadnego wzruszenia poleciła szafarce, aby wcześnie „dla panicza“ przygotowano śniadanie, żeby szofer był gotów i żeby wszystko było w porządku.
A właśnie przyszła wiosna, błękitna, promieniejąca, uśmiechnięta. Była to młoda wiosna, rozkochana w pąkowiu kwietnem i w lazurze błękitnym, w jasności promieni słonecznych i w kruszeniu tradycyj zimowych, wiosna wojownicza, śmiała, wygrywająca. Ziemia, niezupełnie jeszcze obeschnięta, miała dziwną elastyczność, słońce, nie przysłonione gęstą zielenią, pyszniło się siłą swego żaru, a tylko niebo, czyste, błękitne, pogodne, patrzyło na ziemię z tą jasną pewnością siebie, którą daje wiara w dobrą przyszłość. Kasia, żegnając brata, widziała to wszystko i uśmiechnęła się do tego rozkwitającego życia, a potem, senna jeszcze, wróciła do łóżka i zasnęła spokojnie.
Zaturkotał motor samochodu i chłopak pojechał — w świat!
Ach, jak żałowała, że nie była przy tym jego pierwszym wzlocie, ile razy wyrzucała to sobie. On jechał pewnie z miną uroczystą, w głębi duszy wzruszony i przejęty ważnością chwili — słusznie, to pokazało się, że właśnie wówczas jego godzina wybiła! Zrozumiała to dopiero później, kiedy, ujrzawszy, czem się ta pierwsza próba