Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

młodziutki, broniłam go przed wszystkimi... Młodsza od niego, ja go wychowałam, i dopiero, gdy zaczął latać, wyrwał mi się z rąk... Ale dziś czuję, że jestem mu potrzebna... Ja, siostra waszego komendanta, żądam — zróbcie mi wolne przejście!
— Jeśli pani wpadnie w ręce tym dzikusom, co nam komendant powie?
— Chce się pani dostać do niewoli?
— Nie dostanę się do niewoli i nikomu w ręce nie wpadnę. Zresztą — dość tego „palaweru“. Wy jesteście patrolem mego brata, ja nie proszę, ja żądam. Każdy z was co dzień lata i nie pyta, czem się to skończyć może. Ja też nie pytam. Tak samo, jak wy, nie wiem, czego chcę, prócz tego jednego... Muszę naprzód... Przez pozycję... A ja... ja wiem, dokąd pojdę...
— Dokąd, proszę łaskawej pani?
— Naprzód. W góry.
Zrobił się rozruch i gwar. Cała ta historia nie miała najmniejszego sensu, nacechowana była wyraźnie historyczno — romantycznem piętnem i irytowała pilotów niewypowiedzianie. Z drugiej strony jednak — siostra Zaruty musiała wiedzieć, co robi, z tego ją znali, a odmówić jej nie było sposobu.
Zabrał głos Franek.
— Żaden z nas z panią pojechać nie może i nie pojedzie. Musi pani wiedzieć, że każdy nasz wzlot jest obserwowany, nie mówiąc już o tem, że bez rozkazu się nie jedzie. To wojna, a nie popis na lotnisko. Ale cóż? Jeśli nawet wysadziłbym panią na ustronnem miejscu, to panią potem z powodzeniem, jako szpiega, powieszą. Do tego ręki nie