Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sądzisz Janku, że to może być w związku z Marianem?
— Nie sądzę, przeciwnie, bałbym się tego. Nie chciałbym, aby pani rozdrażnienie jego pozbawiło spokoju...
Przymknął powieki.
— Patrzę — i nie widzę. Co to takiego może być. Jesteśmy tutaj dwoje — ja i pani — dokoła spokój i cisza... W przestrzeni on, w robocie, przy pracy. Jestem spokojny, zupełnie spokojny... Ten spokój zmąciła trochę pani swem podnieceniem...
Zamyślił się, głowę z zamkniętemi oczami opuścił nisko na piersi i tak siedział, jak gdyby drzemiąc.
— Niech się pani zastanowi — kiedy się to mniej więcej zaczęło i jak?
— Przed paru dniami. Czułam się zupełnie dobrze, byłam zdrowa, spokojna. Przedpołudniem wyszłam na werandę odetchnąć trochę... Spojrzałam w niebo... i naraz zdawało mi się, że stamtąd ktoś krzyknął coś do mnie... Słyszałam głos, słyszałam niemal słowa, ale słów tych nie mogłam odgadnąć — jak to we śnie bywa... To mnie dręczy... Nie będzie pan się śmiał ze mnie, jeśli panu powiem, że te nieodcyfrowane, nieodczytane słowa powtarzam teraz wciąż w duszy... Podszeptuje mi je i wciąż na myśl przywodzi mój niepokój, podszeptuje mi je noc... wola czyjaś...
Janek podniósł głowę i oczy jasne, silnie świecące utkwił w oczach Kasi.