Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Coś tam przez dzień pisał, popołudniu zaś wyszedł się przejść w stronę kościoła i Zakładu. Stary Brat tytoniu dla braku kapitału nie trzymał, trzeba było go kupować gdzieindziej — w kolonjalce — było ich w Różewie kilka — albo też już niedaleko Zakładu, w drugim gościńcu z „radjem“.
Wracając rozmyślał Polata nad tem, że jednak nieobecność w Różewie Żydów nietylko wychodzi wiosce na korzyść, ale nawet jemu daje się przyjemnie odczuwać. Nigdzie tego specjalnego niechlujstwa wędrownej, nomadzkiej gospodarki, nieliczącej się nigdy z otoczeniem, nigdzie szwargocących wrzasków, czarnych chałatów... Pocóż wyliczać?
— To istotnie ogromna ulga dla nerwów! — stwierdził Polata — Żydzi niewątpliwie źle wpływają na stan nerwowy ludności... Są zbyt niespokojni, zawsze psychicznie rozgorączkowani, podnieceni... Te sklepiki naprzykład. Wszędzie sami katolicy, więc proszę: okna wystawowe aż miło spojrzeć — takie czyste, szyby jak lustra, a tu, u rzeźnika, zamiast krwią ociekających gnatów czy kawałów jakiegoś trupa bydlęcego — olbrzymia donica z prześlicznemi kwiatami! Gdzieżby się to Żydowi chciało!
Tak sobie rozmyślając, szedł powoli do domu — nie wszystkie kałuże jeszcze wyschły! — gdy wtem zauważył parę koni, łbami radośnie za