Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Polata bywał czasem zły, mógł być okrutny, lekkomyślny, ale nigdy świadomie podły. Dlatego teraz natychmiast sobie postanowił, że tej gry dalej prowadzić nie będzie — choćby nawet miał szanse, czego nie wiedział. Jednakże — bez względu na wszystko — da spokój i koniec.
— To nie ma sensu! — powiedział sobie.
W tej chwili znowu spostrzegł oczy panienki.
Ufne, dziecinne prawie, wesołe, śmiały się do niego szczerą, wdzięczną radością życia.
Wlot uchwycił, że jednak tu... może... przy użyciu całego piekielnego sprytu uwodziciela-intelektualisty... z całym przewrotnym fałszem i z głęboką wiedzą psychologiczną...
Oczy śmiały się, jak kwiaty polne na wiosnę.
— Otóż za to spojrzenie, dziecinko! — pomyślał Polata z nowem wzruszeniem, patrząc dziewuszce w oczy — Za to twoje szczere, dobre spojrzenie wiedz: Nic nie będzie z nieuczciwych zachodów miłosnych! Składam broń!
Tak postanowiwszy, uśmiechnął się do panienki, śmiało już i otwarcie.
Nie widziała? Nie chciała widzieć?
Nie patrzyła już w jego stronę.
W mieście wysiadł.
Przyjechał był z tem, aby wypatrzyć, czy panienki po nauce nie wychodzą z gimnazjum na miasto (słyszał od pana Piekarskiego, że tak), ewentualnie, aby, korzystając z tego, „przypadkowo“ z nią się spotkać, zaglądać jej w oczy