Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rymy sypały mu się, jak z rogu obfitości, a asonancje nie przychodziły — ani rusz!
— Muszą koniecznie być asonancje?!
Wszystko się „nawywrót“ zmieniło; a poezja wciąż była trudną, mozolną sztuką kunsztownego przestawiania słów. Ale trudno. Coś trzeba robić, jak się chce zarobić!
Zmordowany ciężkiemi zapasami z krnąbrnem natchnieniem, spojrzał w okno.
W ogródku Kryńka z Bronisią, rosłą i tęgą dziwą, kopały grządki kwiatowe. Za płotem pięknie, soczyście zieleniła się ozimina, daleko za zielonem polem siniał las. Czerwony dach stodoły gorzał w czystem, marcowem słońcu, kury wałęsały się po ogródku i corazto z głośniejszem gdakaniem uciekały spod szpadli pracujących kobiet.
A naraz słońce przygasło, skądś nadleciały czarne chmury i w powietrzu zawirowały płatki śniegu. Za śniegiem przygnał wicher i w mgnieniu oka rozpętała się, zawyła prawdziwa zawieja śnieżna.
Do alkierza wpadła Kryńka zła, zgrzana.
— No i widzi pan, co to za pogoda! — krzyknęła na Polatę swym silnym, dźwięcznym altem — Przed chwilą jeszcze pot się ze mnie lał, tak słońce przygrzewało, a teraz — śnieg!
— I zimno! — dodał Polata.
Kryńka chuchnęła w powietrze parą.
— A zimno! — przyznała — Zaraz panu napalę w piecu.