Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —

Francuzi byli jak zwykłe — uprzejmi i dyskretni.
Ale — jak się tak dobrze temu miastu było przyjrzeć — ta amerykańska zmiana warty była bardzo a bardzo charakterystyczna. Paryż tańczył, jak mu Amerykanie grali. A nie są to pląsy zbyt miłe, te duchowe „cake-walki“, „two-stepy“ i „kroki niedźwiedzie“, o, wcale nie!
Paryż był zmęczony, wyczerpany, utrudzony. Zwycięstwo dużo kosztowało krwi, pieniędzy i wysiłków duchowych. Francja musiała dobrze zajrzeć sobie w duszę, policzyć się, zdać sobie sprawę z siebie. Cóż tedy dziwnego, że się Paryż postarzał, że spoważniał? Przytem — drożyzna, życie ciężkie, a tylu mężczyzn, tylu pracowników musiało stać i wciąż jeszcze stało pod bronią. W rodzinach francuskich panowała żałoba i troska; z groszem trzeba się było liczyć do tego stopnia, iż rząd musiał wprowadzać w restauracjach specjalne „plats d’alimentation“ po skombinowanych cenach, jak również i wino alimentacyjne. Trzeba było czytać w pismach francuskich, jakie to były wprost już groszowe kalkulacje. Ubranie, obuwie bardzo drogie, tak samo owoce — cukru nie było. Kawę w kawiarniach podawano z płynną sacharyną, ciastka sztucznie fabrykowano z różnych chemicznych materjałów — a długi czas prawie zupełnie ich nie było. W marcu było w prasie paryskiej wielkie gaudjum z powodu obfitszego pojawienia się słodyczy i ciastek w cukierniach. Ludność uboższa jadła końskie mięso. Kalek i inwalidów mnóstwo na każdym kroku, nawet w cyrku, gdzie popisywał się jednonogi akrobata z wstążeczkami dekoracyj wojennych na piersiach. Krótko mówiąc — Francja była smutna i osłabiona.