Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 211 —

— Niby — o co?
Spojrzał na mnie jakby obrażony i odburknął.
— Jakto — o co? Przecie teraz taki czas, że kużden musi iść po swoje!
Ale on to trochę inaczej rozumiał, niż jego londyński towarzysz!
Pewnego dnia po południu wyjechało nas kilku do obozu jeńców wojennych Polaków w Feltham. Byli tam przeważnie Poznańczycy, żołnierze z armji niemieckiej. Do wojsk polskich we Francji zgłaszali się stosunkowo chętnie i niewątpliwie byli to dobrzy Polacy. Ale oto co się stało: Anglicy, zrozumiawszy nareszcie, że mają do czynienia z narodem sojuszniczym, poczynili im ulgi tak znaczne, iż — człowiek jest człowiekiem! — jeńcom poprostu żal było rozstawać się z „campem“ i iść znów pod karabin. Zleniwieli — a że wojna niby się już skończyła — mieli wymówkę. Korzystając z równoczesnej obecności w Londynie jednego z członków galicyjskiej komisji likwidacyjnej, zaproszono nas obu na wieczorek w „campie“, gdzie referaty nasze miały się przyczynić do podniesienia temperatury narodowej. Przy tej sposobności zwiedziłem angielski „camp”.
Członek galicyjskiej komisji likwidacyjnej zbierał bardzo szczegółowe dane co do tego, ile gramów czy łutów tłuszczu czy mięsa żołnierze pobierają. Ja, oceniając rzecz tę od oka, powiem poprostu, że w sali wielkiego gmachu przeznaczonego na pomieszczenie dla więźniów, widziałem kilkaset „byków“ o czerwonych, okrągłych twarzach i połyskujących zdrowiem oczach. Jadłem ich biały, bardzo smaczny chleb z jakimś zupełnie zdrowym tłuszczem i piłem kawę ze skondensowanem mlekiem. Ci jeńcy mieli się niewątpliwie