Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 121 —

musi upłynąć a którego przyśpieszyć nie można, i będę u brzegów Europy. O, nigdy nie zapomnę tej ciepłej nocy ani tych marzeń o Polsce przy słodkiej, molowej piosence tęsknego fletu japońskiego.
Na drugi dzień zerwałem się nieledwie o świcie i natychmiast wyjrzałem przez okno.
Był jasny, piękny dzień i cała egzotyczna botanika przed bramą wjazdową demonstrowała swe najwyższe zadowolenie z tego powodu wszystkiemi, dostępnemi sobie sposobami. Na podnóżkach swych wózków siedziało kilka żółtych rikszów. Ulica była jeszcze pusta.
Ubrawszy się czem prędzej, wyrównałem rachunek i kazałem się zawieźć do portu na „Jokohama-Maru.“ Manager perswadował mi, że jeszcze wcześnie, że mi się należy śniadanie, ale mnie dość już było tych wszystkich „omeletts with ognions“ i „ham and bacon“ chciałem za wszelką cenę być na statku. Po gwałtownej utarczce słownej przecie postawiłem na swojem. Zawołano mi dwóch „rikszów“ i, nie oglądając się nawet za siebie, poleciałem do portu.
Tak jest. Miałem gorączkę podróży. Bałem się, by „Jokohama-Maru“ nie odjechała beze mnie. Cokolwiekby było na wszelki wypadek wolałem być na statku.
Dopiero wówczas jadąc do portu, zrozumiałem wewnętrzną treść pewnej sceny, jaką właśnie niedawno w tymże porcie widziałem. Jakiś wielki parowiec transoceański z południowej Ameryki ruszał z portu. Już na pokładzie było mnóstwo pasażerów, a jeszcze „riksze“ zwozili nowych — przeważnie żołnierzy amerykańskich w „khaki“ mundurach. Chłopcy,