Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pan ze sobą te swoje imienne „klajnikajty“ i nic pan nie robi...
— O! — jęknął Niwiński.
— No bo tak! A pan jest poeta! Pana szkoda! Niwiński podsunął jej taburet drewniany, obciągnięty płomienisto-szkarłatną bibułką.
— Niech pani siada — rzekł grzecznie.
Ale panna Helena z zakłopotaniem spojrzała na kwadratowy płomień.
— Doprawdy, boję się.
— Boi się pani sparzyć? Nie, to zimne, nie pali.
Helenka roześmiała się i usiadła.
— Teraz niech mnie pani słucha.
Wlepiła w niego poczciwe, szczere oczy, karę oczy.
— Ja o tem wszystkiem sam oddawna myślę — mówił Niwiński.— Rozumiem, że trzeba wyjechać!...
Panna zaczerwieniła się.
— Więc niech pan jedzie! — bąknęła.
— Pojedzie! Tak — nic; kupił bilet, wziął dwie bułki z szynką, pojechał i został „wielkim" człowiekiem. — To oczywiście — ogromnie proste. A pani ze mną pojedzie?
Jakże-ż ja mogę? Po co?
— No więc po co ja mam jechać?
— A cóż my znów mamy ze sobą wspólnego?
— Coś nie coś. Nie mówię o tem, że — jak dzieci — całujemy się po kątach...
— Wie pan, ze słabości szydzić...
— To nie jest żadna słabość, to jest siła. Ale— nie mówiąc o tem — pani przecie wie, że my się kochamy!
— My?
Młoda dziewczyna aż się przelękła.
— Nie! Rozumie się! Pani myślała, że ja się w pani kocham nieszczęśliwie! Oczywiście — wierzę! Albo też — że pani kochała się nieszczęśliwie we mnie. To jest jeszcze prawdopodobniejsze. Wogóle po tych sześciuset osiemdziesięciu siedmiu ca-