Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozgłośnie z wozu Kłeczka, stanął w pierwszej chwili jak wryty.
Kłeczek ujrzawszy go, ukłonił mu się i jechał •dalej.
— Stój! — huknął na niego zrozpaczony radca tak strasznym głosem, że aż z czarnych, zmokłych dębów z przerażonym krzykiem zerwały się stada kawek. — Jakiem prawem wywozisz pan paciuki, które są własnością gminy ? — wołał, trzęsąc się z gniewu.
— Takiem prawem, że kupiła je odemnie Sośnica — odpowiedział Kłeczek — zaś jako gospodarz Biełowa, miałem takie same prawo sprzedać je jak i kupić!
— Ja protestuję!
— Protestuj pan zdrów!
— Mnie wiadomo, że w Lesowem były paciuki a ja chcę je tam zastać...
— Gdyby w Biełowie zamiast psów karmiono świnie, toby były. Zresztą robię, co mi się podoba.
— Mówisz pan jak dziecko, co zresztą pięknie świadczy o panu, bo widać nie jesteś pan jeszcze zepsuty...
— Niechno pan da spokój! Zresztą — nie będę się z panem kłócił na gościńcu. Trogaj! — zawołał -na woźnicę.
I wóz potoczył się cicho po piaszczystej, szerokiej drodze, a paciuki grały w półkoszku jak oszalała katarynka.
Sztab pana radcy stał jak wryty w ziemię, oniemiały z wściekłości i bólu. Oczy Michalinki pozieleniały, oczy Tella biełowskiego stały się aksamitne a zaszły łzami, zaś pan Dyrcz załamał ręce jak baba.
— Ja tego nie daruję! — odgrażał się radca — To jest nadużycie władzy, zaufania, ja napiszę do centrali, do Piotrogrodu, do Stacha, do Romka!
Radca przed ludźmi nazywał zwykle po imieniu wszystkich wodzów emigracji.