Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozłamie się w ogromnie cichy, głęboki akord aksamitny i marzący jak noc letnia...
— Ooo! I jeszcze jej nie znalazłeś?
Wędrowiec poruszył przecząco głową. Szli chwilę w milczeniu.
— Bardzo znużony jesteś? — spytał wiatr.
— Ja zawsze jestem zmęczony.
Ściemniało się, a z nieba sypały się wielkie płaty śniegu.
— Powiedz mi, czem są ludzie? — spytał wiatr.
— Narodem pracującym bardzo ciężko, znojem i krwią zraszającym ziemię, żyjącym w trudzie, a umierającym w bólach...
— A ty czem jesteś między nimi?
Wędrowiec milczał chwilę.
— Ja słyszałem śpiew konających łabędzi i na czarnych wodach marzących rzek widziałem pelikana szarpiącego swe piersi i karmiącego swe pisklęta... widziałem jak feniks gorzał, aby się odrodzić... czasami opowiadam o tem ludziom... a potem... moje serce chore...
Chciał jeszcze coś mówić, ale oto niedaleko przed nimi zamajaczyły niewyraźne zarysy domów i błysnęły jak kocie oczy, małe czerwone światełka.
Wiatr zamyślony, szedł milcząco koło wędrowca, zapomniawszy o swych piosenkach. Zrobiła się zupełna cisza.
Gdzieś niedaleko skrzypnęły drzwi i jakiś młody, świeży głos kobiecy zawołał: