Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kami jak na wedecie, nieruchomo, jak gdyby ich prócz bydła nic nie zajmowało, pociągało, zastananawiało życie stepowe, na stacjach „Żappo” zaopatrywał się w koguty i wieprzowinę, przekupnie chińscy obnosili cudne jabłka, gruszki, pomarańcze, „khaki“ japońskie, wreszcie było też wino, — ale przedewszystkiem dawał się odczuć nastrój pogodny, pozbawiony bolszewickiej ponurości, czy dzikiego rosyjskiego smętku, pełen życia i humoru. I tu byli biedni i bogaci, robotnicy w niebieskich bluzach i szarawarach, bici po mordzie przez maszynistów palacze, kupcy w sutych chałatach z bajecznego czarnego jedwabiu chińskiego, tłum twardy w ciepłuszkach i syta, uśmiechnięta, gładka elita w wagonach drugiej i pierwszej klasy, czuło się jednak, że tu każdy tem swem życiem się cieszy i każdy go na swój sposób używa, rad z tego, co mu się dostanie. Była to znowu atmosfera ludzi, nie menażerji.
Wzdłuż toru kolejowego ciągnęły się czarne, zwęglone szlaki. To sucha trawa zapalała się od iskier, padających gęsto z komina. Ale nie tylko w ten sposób powstawały w stepach pożary; podkładali je też umiejętnie ludzie, użyźniając w ten sposób grunta, i Niwiński widział siedem przechadzających się po stepie siwych kolumn dymu, drepcących w wesołym tańcu czerwonemi ognistemi stopami.
Zaś na południe od linji kolejowej — może sto pięćdziesiąt wiorst, — może dwieście — pełna tajemnic pustynia Gobi...
Znowu minęła noc — pociąg wciąż leciał tym złotożółtym krajem. Pokazały się szańce usypane