Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wchłonąć jako sekcyją, to sami chcą być uorganem naczelnym! Wisz?
— Nie mów ze mną o polityce! — zżymał się Niwiński — Idź z tem do kapitana!
— Ba! Kiedy on nie chce słuchać!
Dwa razy dziennie przychodził na dłuższą rozmowę kapitan. Mimo swych dwudziestu ośmiu lat skończonych, czterech lat wojny i ciężkiej rany od bagnetu, zawsze uśmiechnięty, różowy, wyglądał świeżo i młodzieńczo Z pochodzenia Litwin, skryty i zamknięty w sobie, uparty jak kozioł i wiecznie intrygujący. Wychowanek wileńskiej szkoły oficerskiej, później komenderowany do Piotrogrodu, po polsku mówił słabo i wyrażał się z taką trudnością, że po dwuch godzinach rozmowy „nieprzemiennie“ zaczynała go boleć głowa. Mimo to stale mówił po polsku, nie uciekając się nigdy do pomocy rosyjskiego.
Był to Polak gorący, mało tego, nawet szalenie ambitny. Co sprawiło ten cud? Prawdopodobnie wychowanie domowe. Dziwnym zbiegiem okoliczności, któryś z członków ekspedycji miał „Urodę Życia“ Żeromskiego. Kapitan przeczytał tę książkę raz po raz kilka razy i potem nie miał już co do siebie żadnych wątpliwości. Wielki autor polski w zupełności potwierdził mu prawdę jego życia, walk i jego cierpień.
Zpoczątku kapitan stronił od Niwińskiego. Niwiński był trochę szorstki i czasami zanadto kategoryczny. Prócz tego kapitanowi zależało bardzo na swym wojskowym prestige’u. Konieczność częstego omawiania wspólnych spraw zbliżyła ich. Wtedy zaprzyjaźnili się.