Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się gęsto oficerowie. Przyjechał jakiś pułkownik ze Syzrania, zgłosił się z Symbirska jenerał z dwoma sztabowymi oficerami.
— My tu nie będziemy patrzyli na szlify i naszywki — oznajmił mu major — ale na to, co kto umie!
Wreszcie ruszyli się z samarskiego obozu jeńców oficerowie-Polacy. Ciężkie z nimi przeszedł boje chorąży Curuś, ale przecie się tego triumfu doczekał.
Major przyjął ich niezbyt uprzejmie.
— Można się nie dziwić, gdy się nie zgłasza chłop — mówił — prosty żołnierz, który nic nie wie, choć tu właśnie prosty żołnierz się zgłaszał, ale oficer, człowiek inteligentny!
— Myśmy nic nie wiedzieli!
— To pan kłamie! — rzucił Niwiński oficerowi w oczy. — Mało razy chorąży Curuś u was był?
— Chorąży Curuś miał jakieś konszachty z Czechami...
— Te same, które i my mamy teraz...
— To wykręty! — wpadł ostro major. — O Hallerze wiedzieliście, o Rarańczy, o Kaniowie! Od tej chwili, jako Polacy, przestaliście być austrjackimi oficerami. Ale wy woleliście siedzieć w obozie jeńców. Ja wam pokażę! Wszystkich zmobilizuję, a kto nie pójdzie do wojska, tego wezmę do drużyn robotniczych. Chcecie wiedzieć, jak bat polski smakuje? Dobrze. Będziecie go mieli.
— Curuś! Nie wiedziałem, że z tego majora taki dobry mówca! — cieszył się Niwiński.
— Gdzież znowu! Zauważyłem, że on się trochę zacina.