Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja o tem mówiłem z Praszilem! — odezwał się Niwiński. — Powszechna mobilizacja jest w planie, ale będziemy ją mogli zarządzić tylko w porozumieniu z Czechami, którzy obiecali przygotować nam żywność i mundury. Cóż poczniemy, gdy nam się zwali naraz jakie dziesięć tysięcy obdartusów...
— A ja u siebie mobilizuję! — zaśpiewał dumnie czelabiński komendant punktu zbornego. — Mobilizują Moskale, więc mobilizuję i ja. Wkręciłem się nawet do komisji poborowej.
— Oto stosunki! Wydawajcież jakieś powszechne rozporządzenia! Trzeba robić, jak się da.
— No, więc, spiszemy akt oddania wojska pod komendę misji jenerała Hallera, bracie Niwiński? — pytał inżynier.
Niwiński zastanawiał się.
— Jest nas tu dwóch tylko. Jakże tak, bez wiedzy całego komitetu...
— Chcesz się może odwoływać do „plenum“? — zaśmiał się inżynier. — Niema czasu na takie zabawki... Ludzi mamy już kupę, zwlekać nie można...
Niwiński namyślał się.
Czuł, że ludzie ci nie byli odpowiedni. Nie orjentowali się w sytuacji, nie znali stosunków, ludzi, języka. Ale — byli to wysłannicy Hallera, żołnierze polscy, ludzie snać bez trwogi, bo mowy nawet nie znając, przedarli się przez dwa fronty z papierami, za któreby ich z pewnością rozstrzelano... Nie było lepszych tam — czy znajdą się lepsi tu? A z tym bałaganem w wojsku trzeba