Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nic, prócz trawy, krzaków i rzadko gdzie jakiegoś drzewka. Zachodzące słońce rzuciło na ten szmat ziemi swe ukośne światło i step powlókł się twardą, pomarańczowo-ceglastą, jednostajną barwą. Był to widok nieledwie ponury.
Niedaleko wagonu rozmawiał z kimś niby chłop, niby strażnik z karabinem na ramieniu. Skończywszy rozmowę, kiwnął na pożegnanie głową, zbiegł z toru i ruszył prosto przed siebie w step. Oglądnął się raz i drugi, a potem snać nie słysząc już za sobą gwaru stacji, zajął się wlasnemi dumami. Opuścił trochę głowę i szedł, szedł, szedł... Powoli stawał się coraz mniejszy i mniejszy, czerniał, jak mrówka na ścieżynie, wkońcu tylko błysk lufy karabinowej go wydawał, wreszcie — wsiąknął w step.
— Mrówka stepowa!