Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Do wagonu wszedł ordynans Czeczka:
— Brat komisarz Niwiński.
— Ja.
— Auto czeka.
Kłócił się Niwiński z Czeczkiem do białego dnia. Dywizjoner kazał ustąpić — na nic. Groził, że Niwińskiego zamknie, że mu każe dać dwadzieścia pięć. Niwiński kłócił się z najwyższą satysfakcją.
— Pojedziesz do Danobisa razem ze mną! — krzyczał Czeczek.
— Nie pojadę.
— Musicie się pogodzić. On powiedział, że czekać będzie do rana.
— Niech czeka.
— Ja cię w tej chwili zamknę!
— Nie zamkniesz!
Czeczek ręce załamał.
— Czemu wy się wiecznie kłócicie! Niwiński, pracujcie raz zgodnie!
— Oczywiście! Tego tylko chcę! Musi zadecydować większość! A większość mam po swojej stronie ja.
— Większość! Jesteś sam, a cały sztab dziś u mnie był i na ciebie się skarżył. Nawet hiszpański attaché.
— Wielkie rzeczy! Danobis ma po swej stronie sztab, ja...
— Co?
— Bataljon...
— Gdzie? Co? Ta garść parszywych jeńców, wczoraj zwerbowanych?
— Eszelon samarski już jest na stacji.