Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bolszewizm podnosi głowę, a Czesi podobno Syzrań chcą oddać! — odezwał się doktor.
— Ale Czesi paru ludzi rozstrzelali, ustawili przed stacją dwa działa, wymierzone na miasto, waruje też dzień i noc samochód opancerzony, żandarmerja rewiduje, aresztuje, rozbraja... Daj to, każę wyprać!...
Wziął w dwa palce zeschłą jak skorupa „rubaszkę“ Niwińskiego i rzucił przez drzwi.
— Wyprać!
— Cóżto? Ordynansów macie?
— Nie. Ale od czegóż jeńcy? Nie dajemy im żreć? A na stacji wrzątek jest zawsze.
— Mówiłem, że na Czechach nie można polegać! — biadał doktor. — Oni i Samarę oddadzą.
— A naturalnie, że oddadzą! Ale my wtedy będziemy już w Ufie. A kiedy przydzie czas oddać Ufę, przeniesiemy się do Czelabińska.
— Jest gorsza rzecz. Rząd samarski ogłosił mobilizację.
— Stąd to wrzenie! — dodał Curuś.
— Co za głupcy! — uśmiechnął się Niwiński. — Przed żniwami, w rolniczym kraju! I gdzież siły na przeprowadzenie tej mobilizacji!
— Trzeba ci wiedzieć, że powołani są pod broń wszyscy żołnierze byłej armji rosyjskiej bez względu na narodowość.
— Oho! To niby i nasi?!
— Właśnie!
— To już najwyższa bezczelność! — wykrzyknął Niwiński. — To wszelkie wyobrażenie ludzkie przechodzi.