Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szli koło Niwińskiego Serbowie, obojętni na wszystko, apatyczni, pewni, że do tego nowego wojska pójdą, bo ono prowadziło żywą propagandę zapomocą kijów. Szli Rumuni, kłótliwi i szwargocący niezrozumiale. Dreptali nieszczęliwi w tych równiach i stepach Włosi. Stadem ogromnem walili się plugawi, zdziczali Węgrzy. Jak na tułaczkę wędrowali wiecznie z miejsca na miejsce pędzeni a tak już stęsknieni Polacy. Wmieszali się między nich Rusini. Bataljonem zwartym, choć gadatliwym i podnieconym, maszerowali Niemcy, wciąż butni i ufni, że im nic złego stać się nie może.
Zaś Niwiński stał i pilnując porządku maszerujących mas, nawoływał:
— Mehr Ordnung binein! Vorwärts, vorwärts! Ordnung!
Długa, gwarna kolumna szła piasczystą drogą, niecąc tumany pyłu, wśród którego połyskiwały bagnety żołnierzy.
Niwiński przyglądał się jeńcom.
Nie pytali, dokąd ich pędzą, poco, co z nimi zrobią, ani jeden nie zapytał nawet, jakiem prawem rozkazuje się im. Widzieli karabiny maszynowe i bagnety — i to im najzupełniej wystarczało. Byli tak zobojętniali, że gdyby straże, zamiast na kolej, na statek, kazały im iść wprost w wodę Wołgi, byliby poszli. Tak samo szli do bitwy, pędzeni przez Chińczyków, marynarzy i swych sprzedajnych oficerów. Oto dziś od rana nie mieli nic w ustach — podobnie jak Niwiński i jego ludzie — ale żaden z nich nawet nie spytał, czy bodaj chleba kęs im dadzą lub herbaty kubek. Za nimi pozostało