Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Biee-łyj chleb kamu ugodno — bieełyj chleb!
— Ma-ła-ka-ka-mu-na-da-cha-łod-no-wa! — skandowały niestrudzenie ciągłe, słabe, nudne głosy kobiece.
— Kwas! Kwas! Kwas! — skrzeczały, jak żaby, małe dziewczynki.
Kto miał czas, szedł się kąpać do pobliskiej rzeki, inni golili się, ubierali się powoli przy otwartych drzwiach, rozmawiając chętnie, głośno o wszystkiem — o religji, o wojnie, o bolszewizmie, o miłości, o Czechach i nieuniknionem rozbiciu Austrji, o nowem życiu.
A czasami zjawiali się chińscy kuglarze, „dentyści“, wyciągający palcami „robaki“ z zębów. Chinki, kuśtykające na malutkich stópkach, wynurzających się z błękitnych szarawarów, wreszcie zawsze chętnie widziani uliczni śpiewacy rosyjscy. Chciwie słuchały ich tłumy żołnierzy. Następował obiad, zmiana warty, czarna kawa i włóczęga po mieście. Wieczorem jaki taki szczęśliwiec, wyrwawszy gdzie trochę spirytusu, rozpuszczał go czarną kawą, wypijał w najbliższem kółku, poczem szedł spać, marząc o Pradze i tęgiem, mocnem piwie.
Deptało się po nigdy nie wysychającem błocie między nieskończenie długiemi eszelonami, przełaziło się przez niezliczone platformy, tłukąc głową o żelazne kanty, podłaziło się pod wozy, aby przejść z jednej strony na drugą, stało się czasem z oczami utkwionemi w nieskończenie jednostajną, wiecznie tą samą perspektywę między czerwonemi