Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na dole, we wklęsłej drodze, pod mostem, za grubym filarem kamiennym, ukryta była jakaś rota czeska, a dalej, na szkarpach drogi — jeńcy, strzeżeni przez patrole. Cała ta, w tej chwili bezczynna „publiczność“ z zaciekawieniem przyglądała się pociągowi, pewna, że ujrzy coś nadzwyczaj efektownego. Istotnie, z „ciepłuszek“ powyskakiwali żołnierze, zaczął się ruch, w końcu pojawił się oficer, Rosjanin, jeden z nielicznych, jacy pozostali jeszcze w czeskiej artylerji.
— Iz wsiech pulemiotow at-kryt’ a-goń pa sa-wietskomu zda-nju! — rosyjskim obyczajem zaśpiewał oficer rozkaz.
— No, to będzie pranie! — szepnął Ryszan Niwińskiemu.
Zaciekawieni stali na torze kolejowym niedaleko pociągu, nie zważając na gwizd kul.
Zatrzeszczał jeden karabin maszynowy, poterkotał chwilę i jak gdyby się zażenował niespodziewanym, solowym występem, umilkł. Tak w młodocianym chórze skonfunduje się niebaczny śpiewak, który wyrwie się naraz ze swym mutującym głosem.
— Czto eto takoje! — krzyknął obrażony oficer. — Pulemiotcziki rozbieżalis’!
Ryszan parsknął śmiechem.
— Oto czeski militaryzm! Rozumie się, że się rozbiegli! Cztery noce siedzą w tym pociągu a dopiero dziś zobaczyli Samarę — popatrz, kwiatkami przystroili wagony a teraz — porozłazili się. Ten ogląda łódź z trupami Chińczyków, tamten karabin maszynowy pod mostem, inny znów znajomego zobaczył...