Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie wiem! — A równocześnie trajkotały wściekle karabiny maszynowe, rozlegały się wystrzały pojedyńczych strzelców, z gromkim bukiem wybuchały granaty ręczne, ryczały pociski armatnie.
Do Ryszana zbliżył się młody chorąży.
— Zdar, Prochazko! — przywitał się z nim Ryszan. — Nie wiesz, jak most został wzięty?
— Czołowem uderzeniem o kwadrans na drugą w nocy — odpowiedział zapytany, salutując. — Wzięła go pierwsza „rota“ pierwszego pułku. Dali naprzód salwę dwudziestu granatów karabinowych przez rzekę a potem skoczyli poprostu naprzód. Wzięli pozycję, wybili obrońców i utrzymali się do rana. Potem przyszły inne „czasti“. I czwarty pułk już jest.
— A jak to idzie z miastem?
— Bronią się. Miasto ogromne. Ludzi mamy za mało.
Ryszan ruszył ku mostowi.
— Bracie komisarzu — zatrzymał go chorąży, — Most pod obstrzałem karabinów maszynowych...
— To nie wadzi! — rzekł Ryszan idąc z Niwińskim dalej.
Zadudniły kroki na moście i natychmiast kule zaczęły dzwonić o żelazne belki, rykoszetując i świszcząc żałośnie w powietrzu. Ryszan pochylił się nad trupem żołnierza — biedak miał szrapnelem przetrącone nogi.
— Nie znam go — rzekł, patrząc trupowi w twarz — Znasz go, Prochazko?
— Nie z mojej „roty“.
Ryszan zasłonił szynelem twarz zabitego i poszedł dalej.