Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Istotnie, środkiem plantu kolejowego, między torami, co koń wyskoczy, gnał „rozwiedczyk” konny, w białej papasze z białoczerwoną wstążeczką i z nahajem w ręku. A pędząc tak, krzyczał żałośnie, napół płacząc ze złości:
— Bolszewicy uciekają! Przenieść dalekonośne za wogzal![1] Uciekają sukinsyny! Przenieść ogień za wogzal!
Po obu stronach plantu kolejowego, ściągnięte na nasyp, leżały tu i owdzie trupy z niedawnych walk. Lecz w jednem miejscu był ich niemały stos, zwalonych z nasypu, w strasznych pozach, zastygłych w świeżej, czerwonej krwi, cichych i okropnych w swem mnóstwie. Ryszan, ujrzawszy straszną piramidę, zaklął pod nosem, Niwiński sposępniał. Lecz przypomniało mu się sześćdziesiąt tysięcy powieszonych i rozstrzelanych w jednym roku wojny przez ojcowski rząd monarchji austrowęgierskiej — więc machnął ręką...
Las kończył się.
I naraz pokazała się Samara.

Na pierwszym planie widać było piękną konstrukcję dwutorowego kolejowego mostu żelaznego, srebrnego w świetle porannem, z różowo-złotą, promienną perspektywą. Na moście, teraz, przy skośnych promieniach słońca, błękitnem w złote pręgi, leżało w tej migotliwej i pełnej światła perspektywie, niby kilka worów żółto-gliniastych, kilka przykrytych szynelami ciał zabitych żołnierzy czeskich. Pod mostem cicha rzeka, rzeka ognista, rzeka płynnego złota, opodal, po prawej stronie

  1. Wogzal — dworzec kolejowy.