Strona:Jerzy Bandrowski - Lintang.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

większość jednakże wyciągnęła się na leżakach i udawała, że czyta, z pod książek zmrużonemi oczami wpatrując w dal turkusową, miękko, jedwabiście połyskującą. Lekko ubrane dzieci, wesołe i rozkrzyczane, bawiły się w wojsko. Maszerowały z jakiemiś kijkami, potem rozsypywały się w tyraljerkę na pokładzie. Rej wiodły oczywiście dzieci pani Bell, jak zawsze nieznośne i niegrzeczne. Hałasowały niemożliwe, ale uchodziło im to płazem, bo nikt wprost sił nie miał oderwać się od morza i użerać się z malcami. Matka zupełnie nie zwracała na nie uwagi.
W to rozbawione towarzystwo jeszcze większe ożywienie wniósł wuj Phips, który posadził swego chłopca na leżaku i woził go tak po pokładzie, udając samochód, warczenie motoru i niskie „hu-hu“ trąbki.
— Lekkomyślny pomysł! — zauważył chudy, posępny Hume, ujrzawszy to przez otwarte szeroko drzwi baru. — Nie sądziłem, że Phips tak mało zastanawia się nad tem, co robi.
— Obawiacie się, aby się chłopcu co nie stało? — odezwała się panna Nichols.
— Obawiam się, że Phips się prędko zgrzeje, a potem będzie pił zadużo wody z wódką.
Uwaga była słuszna. Phips istotnie zgrzał się w krótkim czasie, a jego malec, sportsman namiętny, ostatni dech z niego wybił. Wkrótce też zaczęła się między nimi kłótnia.
— Ja chcę jechać samochodem! — wołał chłopiec.
— Chłopcze, nie można! Słyszałeś, że kapitan zakazał jeździć samochodem po pokładzie, bo możemy kogo przejechać!
— To ty rób częściej „hu-hu“!
— Daj mi spokój, ja mam już dość „hu-hu“!
— A ja chcę jechać samochodem! Nie puszczę cię!