Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wśród zawodowych praczkarzy, którym całe życie upływało nad brudami obcych ludzi w dusznej, przesiąkłej mydlinami atmosferze, były też ptaki niebieskie wiecznie w przelocie, tajemniczy włóczędzy, pracujący w praczkarni tylko przygodnie — do wiosny. Chińczycy są towarzyscy i rozmawiają chętnie — więc w praczkarni mówiono dużo i warto było posłuchać niektórych opowiadań. Były to historje, obracające się zwykle około jakiejś zbrodni, zemsty krwawej lub rabunku. Iskrzyły się one dźwięcznemi nazwami miast i portów całej Azji a czasem i Ameryki, zaczynały się w Kantonie lub Tientsinie, szły starymi gościńcami Państwa Środka, kołysały się w czarnych dżonkach na żółtych wodach chińskich, aby skończyć się w ślepej i ciemnej uliczce Moskwy, Tuły czy Samary cichą zaciętą walką i pchnięciem noża w ciemnościach nocnych.
Świat był w tych opowiadaniach tak mały, namiętności ludzkie tak silne i gwałtowne, ludzie — tacy wolni i odważni — przez lądy i oceany przeskakiwali z miejsca na miejsce jak iskry. Oto żółty, chudy, półnagi człowiek wydzierał się nagle z puszczy dżonk niezliczonych, niby miasto drewniane lasem masztów pokrywających potężny, stary Yang-tse-Kiang i naraz znajdował się pod gorącem niebem Meksyku lub Kalifornji, w błękitnej, kwiecistą zielenią przybranej przystani San Francisko, aby po paru latach dziwnych przygód znów znaleźć się w przewiewnej her-