Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lub poszarpanych, nagich gór. Widać było nędzne gliniane lepianki wiosek lub stepy, miejscami czarne, wypalone. Na stacjach grubi i pogardliwi urzędnicy i żandarmi rosyjscy szamotali się z niekarnymi, charkocącymi tłumami „kitajozów“. W żółtych lub czerwonych butach, w długich błękitnych albo ciemnoczerwonych chałatach, z pstremi frendzlami rozsypanemi na dziwnego kształtu czapkach, chodzili Burjaci i Mongoli o orzechowych, nigdy nie mytych twarzach. Stepy roiły się od olbrzymich, niezliczonych stad, podobnych do plam wędrownych a strzeżonych przez konnych pasterzy z krótkimi batogami w rękach.
Ale Wei-hsin Yanga to wszystko zupełnie nie ciekawiło. Podróżował jak tłómok, nie otwierając ust, nikogo o nic się nie pytając, niczem się nie interesując. Instynkt mówił mu, że żadnej pogoni za nim niema. Jak się zachować podczas rewizji paszportów — wiedział. Rosjan widział nie pierwszy raz. Był przecie we Władywostoku, w Chabarowsku, w Charbinie. Wiedział dobrze, że „białe djabły“ nie odróżnią jednego „kuli“ od drugiego. Języka Rosjan nie rozumiał, więc zupełnie nie dbał, co kto do niego mówił. Z rodakami swymi rozmawiać nie chciał. Ledwo wchodził w swoją rolę, nie wiedział jeszcze, dokąd właściwie jedzie ani poco, nie chciał się tedy zdradzić z niczem, co mogłoby go potem narazić.
Granicę w Czycie przejechał gładko i z przyjemnością się przekonał, że wymieniony w Charbinie