Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zdobyto je. Tych kilka starych granatów nikomu nie zaszkodziło. Po bitwie rozstrzelano kilkudziesięciu jeńców — bo co z nimi zrobić? A potem Chińczykom dano na kwaterę porządny, czysty, biały budynek, w którym było dużo izb a w nich dużo czarnych ław. Szkoła.
Było tam czysto i ciepło. Na ścianach wisiał ukrzyżowany Bóg i drugi bóg w postaci białego orła na czerwonem tle. Ten bóg się Chińczykom podobał, bo miał dziób i ostre szpony. Mieszkał tam też chudy nauczyciel z żoną i dzieckiem, dobry człowiek, dawał papierosy, jak miał. Jego ładnego, małego chłopczyka Wei-hsin Yang bardzo kochał. Chłopak lubiał słodycze, więc Chińczycy poszli do żyda i zrabowali mu skrzynię cukierków. Żyd się bronił, więc Wei-hsin Yang pchnął go bagnetem — ale nie zabił. Potem schowali chłopcu cukierki w wielkiej pace drewnianej, stojącej w rogu jednej izby. Chłopiec właził do paki i przez cały dzień siedział tam, zażerając się cukierkami — a ojciec nie mógł się domyśleć, z czego chłopaka wciąż brzuch boli.
Czasami trzeba było rozstrzeliwać — „czrezwyczajka“ oddawała winnych Chińczykom. Ale już nie robiono z tem wiele ceremonji. Chińczycy rozstrzeliwali skazańców w ogrodzie szkolnym. Kazali im naprzód wykopać sobie groby, potem przywiązywali do płotu. Skazańcy się bali, więc oni uspakajali ich, głaskali po twarzach, obiecywali, że prędko skończą —