Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bransolety dzwoniły głucho, opadając z pełnych, białych rąk.
Bił od niej niezmiernie silny i ostry zapach perfum, które nieledwie o zawrót głowy przyprawiały Chińczyka, a co było najgorsze — jak gdyby odgadła, że „chodja“ męczy się wśród nich, najdłużej zawsze go zatrzymywała i najczęściej się do niego zwracała. Wei-hsin Yang zachowywał się wobec niej niegrzecznie — nie namawiał, nie uśmiechał się, klął ją w oczy najpotworniejszemi wyzwiskami chińskiemi a jego „arszyn“ zataczał czasem w powietrzu kręgi prawie groźne — ale czerwona dama nie zwracała na niego uwagi i gospodarowała w jego koszyku, jak się jej podobało. Aż wreszcie „chodja“, opanowawszy się, zwijał rozrzucone sztuki jedwabiu, układał je i zarzuciwszy koszyk na ramię, poprostu uciekał bez słowa pożegnania. Co go tak strasznie drażniło — nie wiedział, ale widok tej czerwonej damy wciąż przywodził mu na myśl Duniaszę i skradzioną mu sztukę różowego jedwabiu.
— Czerwona — myślał — nie tylko jedwab ukradnie. Czerwona mogłaby żywcem zjeść człowieka.
I stanęły mu zaraz przed oczami czerwone wargi, dziąsła, języki i różowe podniebienia dziewcząt, białemi zębami błyskających. Ludojady o zakrwawionych ustach i złych oczach, ludozjady.
Przeniesiono go do letnisk podmiejskich, gdy iwa w Moskwie zaczęła kwitnąć a białe chmury deli-