Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chają się w wielkie, twarde głazy. Rozumie się, że na widok wędrującego przez opłakane łany czerwonego parasola, zewsząd zaczęły się zbiegać gromady szarych, czarnych i błękitnych postaci, wymachujących łopatami, motykami i kijami. Rozumie się też, że powietrze napełniło się ich krzykiem, piskiem i klątwami. Tak musiało być. I tu wystąpił Wei-hsin Yang. Oburzony bezczelnością natrętów, chwycił kamień i rzucił nim w muła, chcąc go zmusić do biegu i jak najszybszego opuszczenia wsi. Cóż prostszego nad to, że siedząca na nim kobieta, nie spodziewając się nagłego skoku, wypuściła z rąk dziecię, a to, padając, zabiło się? Taksamo dobrze mogło się było nie zabić. Przypadek sprawił też, że kobieta owa, nie mogąc się utrzymać na galopującym mule, zleciała z niego, nie zdążywszy nogi wyjąć ze strzemienia i wleczona przezeń po twardej wyboistej grudzie gościńca, również skonała. Czy można się dziwić, że mąż jej widząc to, rzucił się z kijem w ręce na napastnika? Dziwiłby się temu chyba człowiek zupełnie obrany z rozumu. Ale jakże jeden podoła dziesięciu? Nie podoła, to jasne — i wkrótce też śmiałek padł na gościńcu, w którego wyboje wylał się mózg z jego rozbitej czaszki. Tak więc wszystko było jasne, proste i najzupełniej rozumne i każdy wiedział, że inaczej nie mogło być — a tylko wynik tego wszystkiego był zupełnie niespodziewany. Oto mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kocha-