Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zawróciła na pięcie i nim się spodział, była jut daleko.
Wei-hsin Yang zachichotał, mruknął coś pod nosem i wrócił do swego zajazdu.
W wielkich, szarych, zadymionych salach zajazdu aż ciemno było od zgromadzonych licznie „chodjów“. Mimo to jednak nie grano ani w karty, ani w kości, ani w szachy, a „chodje“, kucnąwszy przy swych zwiniętych matach, w milczeniu palili papierosy, pogrążeni w żałosnych, jak się zdawało, rozmyślaniach.
Wei-hsin Yang był pewny, że stało się coś złego, ponieważ jednak to złe narazie ominęło go, więc nawet nie pytał. Kucnął przy swem legowisku i czekał.
Aż oto stanął przed nim naczelnik organizacji „chodjów“, ponury Mandżur, Lu-Wang. Nie mówił dużo, ale to, co rzekł, miało ciężką wagę srebra:
Jest tajna a wielka organizacja „Czerwonego Sznura“. Na czele jej stoi wielki pan chiński, książę ze sławnej rodziny żołnierskiej, potężny i mądry. Ma on niezliczonych ajentów, którzy wykonują jego rozkazy i wyroki; są wszędzie, we wszystkich miastach Rosji. Ci, którzy ośmielili się sprzeciwić jego woli, popadali w straszne nieszczęścia.
— Ileż mam zapłacić? — spytał Wei-hsin Yang, który słuchał z oczami utkwionemi w pociągłą, chudą twarz Mandżura.