Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziesz, zacznę krzyczeć. Chcesz, żeby cię na policja wzięto?
— Za co? — zdziwionym głosem spytał Wei-hsin Yang. — Czy to ja co ukradła?
— Znamy was bandyci żółci! Dość już waszych sztuczek złodziejskich, oszuści! Bóg jeden wie, czy mięsem ludzkiem się nie żywicie, poganie! Paszoł won — a to krzyku narobię.
Mimo, że Wei-hsin Yang nie ruszał się z miejsca, dziewczyna nie krzyczała, bo Chińczyk nie wyglądał groźnie. Przeciwnie, był jakby zmięszany i przygnębiony zarazem. Stał, patrząc na nią z żalem i z wyrzutem — tak się jej przynajmniej przez chwilę zdawało, choć potem śmiała się z tego, bo gdzież w oczach żółtego człowieka może być żal i wyrzut! Wszyscy oni czarty czy zwierzęta, duszy nie mają, a tylko parę jakąś mglistą. Boga nie znają.
Przez długą chwilę, „chodja“ patrzył na nią w milczeniu. Wyglądało to, jak gdyby przyglądał się jej gdzieś z drugiego końca świata. Patrzył na nią spokojnie, rozumnie, z zaciekawieniem i subtelną wnikliwością. Wzrokiem prawie namacalnym obwiódł jej całą zgrabną, młodą postać, twarz różową i miłą, potem zagłębił się w jej oczy, szerokie, duże, czarne, zdawałoby się, głębokie i przepastne jak studnia. Ale oto nagle oczy te zgasły i zmieniły się w wielkie, drżące, ciemne plamy.