Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a wówczas z tych drzwi błysnęło rwące „torrento“ „macierzyńskich słów“, odgłos razów, czyjeś słowa oburzenia, wykrzykiwane drżącym ze strachu głosem, ktoś się szarpnął — i naraz wyskoczyła z sali bilardowej jakaś figura, pędem pomknęła przez kawiarnią i wypadła na ulicę tak gwałtownie i tak szarpnąwszy drzwiami, że aż szyba z nich wyleciała. Za tą figurą biegło kilku młodych ludzi, których jednakże zatrzymano.
— Radi Boga, gaspada, takoj skandal, kakże można, gaspada, wied’eto komisar! — mitygowała służba.
— Plewat‘ mnie na waszych komisarow! On komisar a ja jewo pa mordie bit‘ budu, kogda zachaczu!...
Trwało parę minut, zanim wzburzeni młodzi ludzie uspokoili się.
— Co się stało? Co to za awantury? — pytał Szydłowski garsona.
— To był komisarz miejski Dorotow, który „nakrył“ jakichś panów przy hazardzie. On im kazał przestać grać, a oni go „obrugali“ i zbili, a jego towarzysza chcieli zabić. Ledwo im się uciec udało. Jeden uciekł „czarnym chodem,“ a drugiego państwo widzieli.
— Otóż i władza. Szulerzy komisarzy po gębach biją.
— A tymczasem, bolszewicy, tolerowani przez Kiereńskiego, radzą i gospodarują w Smolnym mówił Ryszan, który w ostatnich czasach często jeździł do Piotrogrodu. — Warto widzieć takie posiedzenie!
— Pan widział?
— Owszem, byłem w Smolnym.