Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Fala ludzka uderzyła w Niwińskiego, porwała go i rzuciła w drzwi. Drzwi pękły, wrzeszcząca fala wlała się do wnętrza budynku. Ktoś krzyczał. Komisarz policyjny wołał:
— Nie dam kluczy, wam nie wolno, nie macie prawa!
— Siłą wziąć! Siłą!
Ze dwadzieścia ramion wyciągnęło się do komisarza. Chłop był rosły i mocny — bronił się, ale okropny polip oplątał go i skrępował w swym uścisku. Czyjaś dłoń szybko zaczęła przetrząsać jego kieszenie.
— Niema kluczy! Schował!
— Nie macie prawa! Sąd ich będzie sądził!
— Naród sam chce sądzić!
— Łamaj dwier!
Wyłamano drzwi.
— Ach, czorty!
— Bierz ich! Trzymaj! Gdzie są? Pod „narami“ siedzą, pod „narami!“ Wyciągnąć ich. Ahaaa! Są! Bierz ich! Dawaj siuda! Niet, nie bij, na dwor z nimi, niech naród sam sądzi!
Wyprowadzono dwuch oberwańców, drżących, nieprzytomnych ze strachu. Tłum posypał się za nimi w groźnem milczeniu. Już w bramie padło kilka uderzeń. Któryś z nieszczęsnych skazańców zawył i bełkocąc błagał, aby mu darowano życie. Kaci milczeli, a dopiero wyprowadziwszy wyrostków na ulicę, zaczęli bić — wszyscy, kto mógł dosięgnąć. Masa ludzka, czarna w żółtym blasku lamp, zaczęła się kłębić, a niby strumień gorącej krwi, strzelił z niej straszny, przerażający, opętany krzyk.
— Konnica! Konnica! — rozległy się wołania.