Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Biały lew.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
W CZERWONYM DOMU.

Tło
To jest doprawdy dziwny jakiś dom...
Ogromny, okazały, opierający swą szeroką fasadę w stylu „empire“ na smukłych, wysokich kolumnach — gmach, zbudowany w stylu, który dyktuje myśli olśniewającą biel marmuru i skrzące w słońcu złocenia. Ale tu niema złoceń i niema marmuru. Ten wielki gmach w stylu Cesarstwa jest czerwony, ciemnoczerwonej, krwistej barwy. I ciemno-czerwone, krwiste mury okalają go wysokim pasem.
Tam, na zachodzie, architektura nie używa takiej barwy; ten ton jest jej obcy.
Ale też ton ten przyszedł z północy, z migotliwej krainy zimy, gdzie lud intuicją swą uznał go snać za jedynie harmonizujący z niebem i słońcem północnem, w którego blaskach gra istotnie cudownie, rozkosz sprawiając oku, znużonemu posępnością szarych dni. Tam trzeba ten ton zobaczyć, krwawą plamę na roztęczonym słońcem śniegu, gdy śpiewa swą mocną, purpurową pieśń o wielkich cytadelach miast Północy, o dziwnych klejnotach uralskich grodów, o sławie Jekaterynburga, klasycznego miasta rosyjskiego stylu „empire“.
Z poza krwawo-czerwonych murów jasno-zielonemi smugami tryskają topole strzeliste i smukłe. Cała fala ciemnej zieleni, fala bujna i mocna, jakby kipiąca, podnosi się, występuje na krwisto-czerwone brzegi, rzekłbyś, przelewa się przez nie w ulice.