Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 3.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i piła też mało, nie więcej chyba niż dwa kieliszki wypiła, ja natomiast piłem dużo i mówiłem też wiele, unikając jakichkolwiek aluzji erotycznych, ponieważ cały czas, na jakikolwiek temat mówiłem, myślałem tylko o jednym: wziąć ją do siebie, czy nie?, w jej czujnie skupionych i uważnie mnie taksujących oczach nie było śladu łatwej zachęty, ale właśnie dlatego, że podobnej zachęty nie dała po sobie poznać, miałem nieomal pewność, że gdybym zaproponował, aby do mnie poszła, na pewno by nie odmówiła, zdaje się, że oboje chcieliśmy tego samego i oboje graliśmy komedię, ja, domyślając się, że jest dziwką, nie chciałem tego wiedzieć i dlatego ją traktowałem serio, jakby dziwką nie była, a ona — jak każda dziwka — podejmowała tę narzuconą sobie rolę i grała przyzwoitą, inteligentną i dobrze wychowaną dziewczynę, aby mi się w ten sposób odwdzięczyć za to, że nie podchodzę do niej, jak do dziwki, nie byłem w niej wtedy zakochany, ale chciałem ją mieć, rozsnuwałem przed nią jakieś bardzo subtelne wywody, lecz gdy ją widziałem przed sobą nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia — widziałem ją nagą w moich ramionach, lecz im bardziej jej pożądałem, tym silniej utwierdzało się we mnie przekonanie, że nie skorzystam z łatwej okazji, jeszcze jej wtedy nie kochałem i nawet nie mogłem sobie zdawać sprawy, jaki błąd popełniam, że świadomie grając i ją do gry nakłaniając, od początku przyjęliśmy fałszywe role i jeszcze teraz... więc wszystko to, pisząc Mszę za poetę a właściwie pisząc mszę moją własną, mszę mojego życia, wszystko to przemilczałem, i wiele innych spraw, myśli, przeżyć i zdarzeń przemilczałem, ponieważ... ponieważ? wobec samego siebie chcę się wydać lepszy aniżeli jestem? brak mi odwagi, aby zejść z urojonego i nie urojonego pomnika? aby odsłonić, odsłonić co? zgorszyć, oburzyć, zawieźć kogo? W narodowych lamentach i humanistycznych niepokojach mniej się kryje bezwstydu aniżeli w wyznaniu, że kocham się beznadziejnie władnej kurwie, i z kurwy uczyniłem bóstewko, ustawiając je na ołtarzu, abym przybrany w uroczyste szaty miłości mógł dowoli korzystać z cielesnych powabów kurwy-bóstewka?
Dochodzi dziesiąta. Więc za dwie godziny ślub Konrada! Nagórski wstaje, przechodzi do swego gabinetu i wyjąwszy z podręcznego baru butelkę koniaku /przygotowaną dla gości/ nalewa sobie duży kieliszek.
Myśli: nigdy nie dokończę tej Mszy... a może kiedyś później? ale później kiedy? później dlaczego?

czwartek, 18 czerwca

Od niedzieli, wyłączając pusty wtorek /nie poszedłem ostatecznie do kościoła Wizytek na mszę w rocznicę śmierci Marka/, praca nad III częścią, której tak się obawiałem, czyniąc wiele wybiegów, aby w nią nie wejść. Dwa pierwsze dni były okropne, z wyobraźnią jak gęsta, wystygła kasza. Wiedząc prawie wszystko, nie umiałem tego wypowiedzieć.
W ostatnim, majowym numerze Twórczości, we fragmencie jeszcze nie wydanej książki Marii Kureckiej /tej samej, która towarzyszyła mi w charakterze tłumaczki w mojej podróży po NRF w końcu roku 1967 i którą — jak mnie okradziono w Stuttgarcie/, poświęconym przekładowi Doktora Faustusa, odnalazłem cytat z listu Tomasza do siedemdziesięcioletniego już wówczas Bruno Waltera /więc z roku 1946/: