Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 3.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieli bardzo ograniczone dewizy, wreszcie po przestudiowaniu kilku menu wywieszonych na zewnątrz lokali znaleźliśmy odpowiedni, gdzieś na rogu, chyba na quais d’Orleans, było nas jednak zbyt wielu, żebyśmy się mogli pomieścić razem, wynikło więc dużo zamętu i wiadomej polskiej wrzawy, na koniec w sześcioro: Miłoszowie, Adam Ważyk, Olga Wirska, Janek Lebensztein i ja umieściliśmy się przy małym stoliku pod oknem, na obiad było jeszcze trochę za wcześnie, więc zamówiliśmy parę karafek czerwonego wina, noc się tymczasem stała, na wybrzeżu zapaliły się gazowe latarnie, jedna zaraz za naszym oknem, i wówczas, gdy tak ciasno stłoczeni siedzieliśmy i popijaliśmy wino, zaczęło się dziać coś z teatru i także trochę ze snu: tuż za szybą, w poblasku latarni i z mgły, która nad rzeką i na wybrzeżu zdążyła zgęstnieć, wyłaniały się, wolno przechodziły i jak cienie znów w mgle znikały pary przed chwilą zagubionych: Wierzyński z Iwaszkiewiczem, Przyboś i Brzękowski, Józef Czapski z Arturem, Herbert i Maciek Morawski, a równocześnie z tym korowodem, jak w szopce albo w staroświeckim polonezie, przesuwającym się w świetle i we mgle, więc trochę nierealnie, coraz ktoś nowy, też spośród tych pogubionych w zamęcie, wpadał do restauracji, rozglądał się po sali i wybiegał na ulicę, dokończyłem drugi riesling nieomal czując na wargach smak tamtego wina czerwonego, zapłaciłem i wyszedłem na dwór, i na przełaj przecinając placyk na tyłach skweru wokół pomnika Mickiewicza, aby z powrotem znaleźć się na Krakowskim Przedmieściu, szedłem równocześnie tym samym Krakowskim Przedmieściem, lecz w kierunku przeciwnym do obecnego, więc mijając pałac Rady Ministrów z czterema lwami u zjazdu na rozległy dziedziniec i z konnym posągiem księcia Poniatowskiego ustylizowanego przez Thornwaldsena na Rzymianina, także szedłem w kierunku odwrotnym, w innej scenerii i w innym czasie: noc wrześniowa była bardzo ciepła; szliśmy w kilkoro Krakowskim Przedmieściem — Ważyk, Kott, Jastrun, Przyboś, Czeszko, Julek Żuławski, Irena S., już nie pamiętam, kto więcej — wracaliśmy z zebrania w pałacu Staszica, z zebrania, które trwało wiele godzin i przeciągnęło się poza północ, było to zebranie zwołane przez kierownictwo Partii w sprawie Poematu dla dorosłych Ważyka, z kierownictwa byli Berman, Ochab i Morawski, oczekiwano od nas potępienia poematu Ważyka, a chyba i samokrytyki samego Ważyka oraz Pawła Hoffmana, który był redaktorem Nowej Kultury, gdzie latem Poemat dla dorosłych był się ukazał, na zebraniu byli tylko partyjni, wielu pisarzy i trochę ludzi z prasy i wydawnictw, liczono zapewne na górze, że mechanizm działający sprawnie od pięciu lat nie zawiedzie i tym razem, lecz zawiódł, i to tak gwałtownie, jakby za poruszeniem jednej z jego cząstek nagle cały się wstrząsnął i rozleciał, pomiędzy stołem prezydialnym i natłoczoną salą od samego początku, od zagajenia Ochaba, zarysowały się szczeliny, które w miarę przemówień z sali coraz wyraźniej się poszerzały i pogłębiały, aż wreszcie przepaść odgrodziła od zebranych tamtych trzech samotnych za prezydialnym stołem, opuszczaliśmy pałac Staszica trochę zawstydzeni martwotą partyjnych przywódców, a może zawstydzeni przede wszystkim sobą, że w tych "mistyków przebranych", jak pisał w Poemacie Ważyk, tak długo i ślepo wierzyliśmy, zapewne ów dwuznaczny wstyd oraz zmęczenie sprawiły, że idąc Krakowskim Przedmieściem byliśmy raczej przygnębieni niż świadomi zwycięstwa, a było to naprawdę zwycięstwo, jedno z wielu torujących w tych rozluźniających się czasach oddech dla nadziei, to były piękne lata, mijając "Bristol" pomyślałem, że — być może — nie musiałyby się one wydawać tak szczególnie pięk-