Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

/ściszając głos, ponieważ dzwoni z szatni/. Grażyna nie może urodzić, rozumiesz? Słyszysz mnie?
WANERT. Gdzie jest Grażyna? W szpitalu?
ZAREMBA. A gdzie ma być?
WANERT. Zastanów się, Maciek, w czym ja jej mogę pomóc?
ZAREMBA. A czy ja cię proszę, żebyś jej pomógł? Mnie masz pomóc! Jesteś moim przyjacielem czy nie?
WANERT. Jestem, Maciek, wiesz, że jestem, ale zrozum...
ZAREMBA. Nic nie słyszę, mów głośniej.
WANERT. Przykro mi, Maciek, okropnie przykro, ale tak się składa, że w tej chwili nie jestem sam, bardzo cię przepraszam.
ZAREMBA /po chwili milczenia/. Rozumiem. Nie wiedziałem. To ja cię, stary, przepraszam. O key! Nie gniewaj się, stary. Cześć! Ale zobaczysz, zapamiętaj sobie, przyjdzie jeszcze taka chwila, że do mnie zatęsknisz. I wtedy mnie nie będzie. Zobaczysz! — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

wieczorem

Przed i po kolacji przeglądanie oraz uzupełnianie notatek do części III. Trochę rozterki, czy w przedostatniej scenie Maciek Zaremba ma zginąć, czy nie. Wydaje mi się, że musi zginąć. Bierze oczywiście udział w "dzikim" przyjęciu w Jabłonnie /wraz z członkami Bractwa Żółwiowego z Andrzejem Wajsem na czele/, wciąż, jak przez cały miniony dzień, wydzwaniając klinikę ginekologiczną, ponieważ poród Grażyny niepokojąco się przedłuża. Obowiązki gospodarza, co było od dawna przewidziane, spełnia Łukasz Halicki /ze swoim kaduceuszem?/ Zaremba sporo pije. Jest bardzo zmęczony i czuje się stary. Gdzieś u schyłku nocy, gdy jeszcze raz dzwoni, dowiaduje się, że właśnie przed paroma godzinami poród odbył się szczęśliwie, Grażyna urodziła zdrowego chłopca. Zaremba postanawia natychmiast jechać do Warszawy. Biegnie do toalety i zimną wodą przemywa twarz, potem szuka Halickiego, żeby pożyczyć od niego auto. Ponieważ sprawia wrażenie zupełnie trzeźwego, Halicki godzi się. Na dworze już szarawo, popaduje drobny śnieg, szosa jest bardzo śliska. W półmroku chłopskie furmanki z warzywami, wolno ciągnące ku miastu. Zaremba nigdy nie był dobrym kierowcą i nie lubił prowadzić auta. Jedzie dość wolno, uważnie wymijając furmanki, czuje jednak, że nie panuje nad wozem, kierownica ciąży mu w kurczowo zaciśniętych i spotniałych dłoniach. W pewnym momencie czuje, że dłużej nie da rady. Zjeżdża na bok szosy, zatrzymuje auto i wysiada. Chłodne powietrze trochę go otrzeźwia. Głęboko oddycha, zwilża skronie śniegiem. I wówczas z dość bliska, z półmroku zanikającej szosy, dociera do niego popularna melodia big-beatowa /może Beatlesów: "Ob-La-Di-Ob-La-Da"/, wygrywana na zwykłej fujarce. Słucha. Po chwili słychać skrzypienie kół, wyłania się wiejska furmanka, zaprzężona w jednego konia, powozi stary, półsennie drzemiący chłop, obok niego jasnowłosy chłopiec, nie więcej niż dwunastoletni, to on właśnie wygrywa na prostej fujarce tę big-beatową melodię. Nie widać ich obu bardzo wyraźnie, lecz gdy furmanka przejeżdża obok stojącego przy aucie Zaremby, wydaje mu się nagle, że tym chłopcem jest on sam z dawnych lat, jakieś mgliste wspomnienie go przenika, nieomal pewność, że kiedyś także jechał o wczesnym świcie na wiejskim wozie i przygrywał na fujarce. Niebawem furmanka ginie w szarości, a melodyjka też powoli zanika. Zaremba czuje, że wróciły mu siły, chce teraz jednego: jak najszybciej znaleźć się w Warszawie i zobaczyć syna. Gdy wraca do auta i rusza, ma absolutną pewność,