Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żegna się z Gorbatym i odchodzi w stronę placu Zamkowego, tam, na rozlegle od strony Wisły otwartej przestrzeni porywisty wiatr, znów zaczyna padać śnieg, w świetle latarń ukośnie zacinając, Ksawery podnosi kołnierz płaszcza, zatrzymuje się przy autobusowym przystanku, gdzie długa kolejka ludzi czekających na autobusy, szarych i przemarzniętych, skulonych pod zamiecią i przydreptujących w rozpapranym błocku, Ksawery znów nie wie, a raczej nie może się zdecydować, co zrobić: wsiąść w "125" albo w "144" i pojechać do SPATIFu czy jeszcze raz podążyć wiadomą trasą, nawiedzając po drodze rozliczne stacje ciemnych nabożeństw, a ponieważ żadne racje rozumowe nie mogą rozstrzygnąć, który z tych dwóch wyborów może się okazać korzystniejszy, postanawia zdać się na los przypadku i wsiąść do autobusu tylko wówczas, gdy ten w swojej numeracji będzie posiadać cyfrę "9", staje zatem w kolejce i teraz dopiero w stojącym tuż przed sobą chłopcu w krótkiej ortalionowej kurtce i z gołą głową poznaje Włodka Lewickiego, jednego z najlepszych swoich studentów, uwięzionego w ubiegłym roku po marcu i relegowanego z Uniwersytetu, pierwszym odruchem Ksawerego jest radość, że Włodek znajduje się na wolności, i już się chce z wciąż tylko z profilu widocznym chłopcem przywitać, gdy nagle strach go paraliżuje, strach przed rozmową, która może, a nawet musi między nim a Włodkiem wyniknąć, czuje się pusty i bezradny wobec cudzych trosk, nie chce dotykać nie swoich ran, lecz nie jest pewien, czy Włodek już przed tym go nie dostrzegł, zaraz jednak dochodzi do przekonania, że to mało prawdopodobne — tego rodzaju manewry nie pasowały do impulsywnego charakteru Włodka, chyba więzienie go zmieniło?, lecz zupełna obojętność chłopca na otoczenie, zajętego najwidoczniej tylko wypatrywaniem autobusów wciąż się nie ukazujących w odległej perspektywie Krakowskiego Przedmieścia, uspokaja Ksawerego, jeszcze chwilę stoi w kolejce, a potem ostrożnie się z niej wycofuje, potrącając przy tym jakąś starszą kobietę, mówi półgłosem: przepraszam, i szybko się od przystanku oddala w kierunku Świętojańskiej, aby przejść przez plac stroną przeciwną aniżeli ta, po której jest przystanek, idzie coraz szybciej z pochyloną głową, ponieważ wiatr wieje coraz gwałtowniej i śnieg też ostrzej zacina, chwilami brak mu tchu i mimo przenikliwego zimna czuje, że plecy i piersi ma spocone, o niczym innym nie myśli, i dopiero, gdy fasada kościoła św. Anny osłoni go przed wiatrem dmącym od Wisły, zatrzymuje się, a następnie już wolnym krokiem podchodzi do podcieni przy gmachu Biblioteki Rolniczej, aby zapalić papierosa, zdaje sobie sprawę z własnego tchórzostwa, więc nagle chce to naprawić, rzuca papieros w błoto i prawie biegnąc wraca na plac Zamkowy, lecz w kolejce oczekujących przy przystanku nie odnajduje Włodka, brak mu natomiast sił i odwagi, aby go poszukać w autobusie, akurat zapełnianym przez tłoczących się pasażerów — — —

Po arii z Orfeusza rozentuzjazmowana publiczność czterokrotnie wywołuje Halinę Ferens, wreszcie, chociaż oklaski wciąż na sali nie milkną, Andrzej Markowski odprowadza śpiewaczkę do pokoju dla artystów. Na progu zatrzymuje się.
— Nie będę mówić pani komplementów...
Spojrzała na niego z uśmiechem.
— Bardzo się pan o mnie bał?
— Jest pani najniezwyklejszą śpiewaczką, jakiej miałem zaszczyt akompaniować.
— Na próbie byłam okropna?
— Nie była pani sobą.