Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu zakomunikowano w recepcji, że pani Ferens nikogo nie przyjmuje, zostawił tom skreśliwszy na pierwszej stronie kilka słów dedykacji: "Wielkiej śpiewaczce — siostrze wielkiego poety". Halina, wzruszona podarunkiem, kazała Aimowi wziąć ze sobą książkę i oto ma ją teraz przed sobą. Nieliczne, ocalone z wojennych zniszczeń fotografie brata, widziała parę dni temu u matki, gdy nazajutrz po przyjeździe odwiedziła ją w skromnym mieszkaniu na Mariensztacie, była jednak wówczas pod tak silnym wrażeniem starości i osamotnienia matki, którą pożegnała była przed trzydziestu laty, iż mało co z tych zdjęć zapamiętała. Teraz poruszyły ją dwa szczególnie: na jednym Krzysztof, nie więcej niż sześcioletni, na tle jesiennych lub przedwiosennych, bo jeszcze albo już bezlistnych krzaków stał na dużym płaskim głazie, w krótkim ciemnym płaszczyku, w skarpetkach, więc z gołymi kolanami i w wysokim ułańskim czaku, obie dziecięce dłonie wspierając o rękojeść szabli sięgającej mu do ramienia; zdjęcie drugie pochodziło z lat nieco późniejszych, lecz i na nim utrwalony Krzysztof z włosami przyciętymi na chłopaka, w szkolnym fartuchu z białym, pikowanym kołnierzykiem może tylko pięknem poważnie zamyślonych i już trochę smutnych oczu kojarzy się Halinie z przymglonym wspomnieniem drobnego i delikatnego maturzysty z wczesnej wiosny roku 1939 — — — — — wie, że ma przed sobą co najmniej pół godziny, lecz przez cały ten czas ani razu nie spojrzy na zegarek, również nie śledzi symfonii rozwijającej się gdzieś w odległej głębi uciszonego gmachu, wie, że w momencie odpowiednim uśmiechnięty pogodnie Andrzej Markowski stanie w drzwiach garderoby, a wówczas ona się podniesie, czując w piersiach skupioną lekkość, a w gardle rozluzowane ciepło, które całe jej ciało nasyci świadomością, że gdy znalazłszy się za chwilę na estradzie odrzuci w pewnym momencie głowę do tyłu, a potem ją wyprostuje — wtedy na lekkie skinienie dyrygenta i wraz z akompaniamentem orkiestry pierwsze, "Lasciate mi morire..." wypełni skargą i cierpieniem, aby potem się wznosiło, trwało i opadało i znów się wznosiło, wciąż jak strumień światła wibrującego w ciemnościach rozdzielających owe mroki miłosnym lamentem błagającym o śmierć. Lecz na razie, gdy siedzi na krawędzi szczupłego fotela i trzyma w dłoniach niedużą książeczkę oprawioną w zielony safian /jest to prezent Aima, który w rocznicę ich związku własnoręcznie swoim okrągłym, trochę szkolnym pismem wypisał w kilku językach teksty arii oraz pieśni stanowiących repertuar śpiewaczki/, nie zdążył się do niej jeszcze przybliżyć ów nieunikniony moment, gdy po koncercie Aimo, przez pierwszą godzinę wciąż opiekuńczy i czuły, wiernie w ten sposób dopełniający ostatnich obrządków szczególnego nabożeństwa, potem zacznie się od niej oddalać, coraz bardziej niespokojny i nieuważny, aż wreszcie zniknie jej z oczu i na długie godziny gdzieś się zagubi wśród spraw nigdy do końca nie wyjaśnionych, a wiadomych tylko jemu. Smutek oraz żal, który na razie Halinę wypełniają, są nieokreślone, wzbierają w niej w swych czystych kształtach, wsłuchuje się przecież w tę nie nazwaną boleść bardzo czujnie, prawie z takim samym żarliwym skupieniem, z jakim niegdyś przed wieloma laty, będąc małą dziewczynką i na wakacjach, lubiła kłaść się na ziemi i ucho do ziemi przykładać, aby uchwycić odgłos tajemniczych drżeń i westchnień podziemnych, słyszy już w sobie lament, zanotowany przed kilkoma wiekami przez włoskiego kompozytora, lecz jeszcze nie wie, co ten tren ma wyrazić: jej życie własne, czy może raczej skargę młodziutkiego chłopca czuwającego w noc sierpniową i nie o dziecięcą szablę wspierającego delikatne dłonie, lecz o męski automat?