Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miesięcy cierpiał na bezsenność. W pierwszych tygodniach, gdy nastały noce czujnego napięcia i nadsłuchiwania, próbował pracować. Potem przestał się interesować martwymi papierami i żadnej lektury na półkach bibliotecznych nie szukał. Tylko, aby stworzyć pozory pracującego pisarza, rozkładał na biurku kartki z luźnymi notatkami i na podręcznym stoliku, w skupionym poblasku wysokiej lampy z ciężkim abażurem, kładł niemiecki egzemplarz Fausta. Jeszcze potem dokonał w dekoracjach drobnej, lecz jak mu się zdawało bardzo istotnej poprawki, wśród notatek umieszczał ołówek, a egzemplarz Fausta kładł otwarty, autentyczność atmosfery pracy wydawała mu się szczególnie ważna, gdyby to miało się stać. Wiedział, że się rozbraja bezczynnością, lecz również wiedział, że bronią, jaką ma do rozporządzenia, nie potrafi walczyć skutecznie i jest nagi i nagim musi pozostać wśród samotnych godzin aż wreszcie pewnej, niewiadomej nocy to się dokona.
Gdy po wieczornej herbacie wracał do gabinetu, z początku kiedy trudny czas nastał, Olga Nikołajewna mówiła: połóż się Piotr, jesteś zmęczony, i wtedy odpowiadał: trochę jeszcze popracuję, Oleńko, niedługo przyjdę, śpij spokojnie, i kiedy ona wbrew swoim latom w plecach przygarbiona i w ogóle mniejsza aniżeli była jeszcze w roku ubiegłym, jak gdyby na skutek wewnętrznego napięcia zmalała, szła na górę /zaśnie, pocieszał się, na pewno zaśnie, jest silniejsza ode mnie/ — on przechodził do pracowni na parterze i gdy stawał na progu rozległego pokoju, wypełnionego po sufit spiętrzonymi książkami i z dwoma wysokimi oknami otwartymi na ogród, więc kiedy stawał tam na progu nie zapalając światła, aby bez sztucznych iluminacji natychmiast nawiązać kontakt z niewiadomą mocą, wydawało mu się nieraz, że gdyby się położył, zasnąłby natychmiast. Ale szybko rozpoznawał kruchość tego złudzenia — ktoś musi czuwać, aby spać mógł ktoś — wiedział, że skoro czeka na nieprzyjaciela, musi być sam i samotnie musi czuwać, ponieważ nawet we dwoje czuwać nie można, trzeba się wyrzec wszystkiego, co bliskie i drogie, więc przede wszystkim oddechu śpiącej i ciepłej bliskości jej uciszonego ciała, kto czuwa, musi być sam i taką musi mieć ciszę, aby móc w głębi nocy natychmiast i nieomylnie wychwycić odgłos wrogich poczynań, w tym wypadku skupionych w odgłosach nadjeżdżających samochodów. Rzadko przez osiedle przejeżdżały, jednak co noc. Nigdy nie wiedział, skoro z głębi ciemności, najpierw letnich, potem jesiennych i już zimowych, a teraz wiosnę przynoszących, docierał do niego aż nadto dobrze znajomy warkot samochodu, czy ten powoli, lecz uporczywie przybliżający się dźwięk, ogromniejąc i nacierając, przy jego domu się zatrzyma i nagle stanie się ciszą, sekunda ciszy, i potem obok, pod oknami roztrącą ciszę ludzkie głosy i w ciszy trzeba będzie słuchać odgłosu ciężkich kroków aż po moment gwałtownego łomotu do drzwi wejściowych, czy też dźwięk, mącący noc, przetoczy się obok i będzie się oddalać komuś innemu przeznaczony, oddalać się, ginąć i zanikać w tym samym powolnym tempie, w jakim był nadchodził.
W głębokim dziewiętnastowiecznym fotelu i w półcieniu, bo stojącą obok lampę tak ustawiał, aby jej blask zatrzymywał się na krawędzi krzesła, wpatrzony w wysokie nagie okna, za którymi, zależnie od pory roku, śnieżyca się kłębiła, padał deszcz, księżyc krwawo wznosił się w odległej głębi, ciemności były zwarte lub lekko rozrzedzone, nagość kasztanów i lip zarysowywała się ciemnymi konturami, czy gęstowie zieleni wypełniało przestrzeń za oknami, więc tak trwając bez ruchu, duże i ciężkie dłonie